poniedziałek, 4 kwietnia 2016

David Lagercrantz - "Co nas nie zabije" - RECENZJA

Pełnokrwiste, charakterystyczne postaci. Gęsty i mroczny klimat pełen przemocy. Oryginalna i wciągająca fabuła. Wszystko to mogliśmy znaleźć w trylogii „Milenium” Stiega Larssona. Dzisiaj przez wielu już stawiana na półce z etykietą „klasyka gatunku”, w pełni się pod tym podpisuję. Adaptacje filmowe były porządne. Nawet Amerykanie nie spieprzyli sprawy, zostawiając nam „Dziewczynę z tatuażem”, która okazała się zachowywać naturę oryginału, a aktorka odgrywająca Lisbeth wpasowała się idealnie – Rooney Mara, leci bow down w pani stronę.

Tak, jestem fanem oryginalnej trylogii, więc nic dziwnego, że miałem bardzo mieszane uczucia w sprawie kontynuacji. Info dla niewtajemniczonych, Stieg Larsson zmarł podczas pisania czwartej części. Nie będę się tutaj skupiał na aferach o prawa autorskie, które wywoływała jego żona, nie będę stawał po jakiejkolwiek stronie, bo koniec końców o książkę i jej zawartość sprawa się rozchodzi.


„Co nas nie zabije” autorstwa Davida Lagercratza była reklamowana na billboardach, przystankach, w gazetach... słowem – wyskakiwała nam z lodówki. Już wtedy stwierdziłem, że przeczekam recenzje wszystkich pieniaczy pastwiących się nad autorem, jak też zachwyconych ładnie oprawionym średniakiem. Chciałem na nią spojrzeć świeżym, nieuprzedzonym okiem. W ten sposób kilka tygodni temu, po wcześniejszym przypomnieniu sobie poprzednich części, zacząłem czytać książkę, która wywołała tyle emocji jeszcze przed swoją premierą.

Najlepsze czasy „Millenium” ma już za sobą, koncerny próbują ingerować w treść gazety, Mikael Bloomkvist od dłuższego czasu nie napisał nic wartościowego, a ich poprzednie sukcesy zdają się rozmywać w świetle aktualnych porażek. Brak tematów i blokada pisarska sumują się w kryzys, jakiego nasz dzielny dziennikarz jeszcze nie przeżył. Lisbeth zastajemy za to w swoim żywiole, razem z innymi hakerami przypuściła atak na amerykańskie NSA, z początku bezcelowy, jednak z kolejnymi stronami wszystko zamyka się w jedną całość. Ich ścieżki spotykają się, gdy z Mikaelem kontaktuje się profesor Balder, jeden z czołowych naukowców pracujących nad sztuczną inteligencją, do spotkania nie dochodzi, ponieważ dziennikarz staje się świadkiem jego morderstwa, nie jedynym, bo całe zajście widział także autystyczny syn profesora. Do akcji wkraczają znane z poprzednich części Sapo, rosyjska mafia, amerykańskie agencje, a także demony z przeszłości Lisbeth.

Tak pokrótce wygląda fabuła „Co nas nie zabije.”, sama intryga jest na niezłym poziomie, można powiedzieć, że zgodna z duchem oryginału. Jednak tyle z chwalenia. Podczas lektury natknąłem się na kilka irytujących rzeczy. Po pierwsze, określanie charakteru postaci na podstawie przedstawienia jednej scenki z jej przeszłości. X jest taki, bo przeżył Y. To jedyny motyw działania bohaterów. Dwójkę głównych bohaterów zdążyliśmy już całkiem nieźle poznać, więc przy nich to nie razi, ale już u świeżo wprowadzonych owszem. Autor pomimo zapewnień, że pisze oddzielną powieść, wyciska z trylogii wszystko, co możliwe. Nawiązuje do każdego z poprzednich wątków, przez co kilka zwrotów akcji jest zwyczajnie przewidywalna, nie chciałbym spoilerować, ale to jeden z większych minusów w kryminałach, jeśli rozwiązujesz zagadkę i odgadujesz co się wydarzy jeszcze przed głównymi bohaterami. Przyjazny dziennikarz, którego Mikael polubił? Jeśli czytaliście poprzednie części, to wiecie w jaki sposób się to kończy...

Niestety po „Co nas nie zabije.” widać odtwórstwo, być może David Lagencratz nie jest pisarzem złym, ale wejście w cudze buty nigdy nie jest dobrym pomysłem. Nie chcę, żebyście mnie źle zrozumieli, to nie jest zła książka, po prostu nie jest tak dobra jak poprzednie odsłony pisane przez Larssona, a w tym wypadku nie da się uniknąć porównywania. Ocena także będzie ambiwalentna, bo z jednej strony rozczarowałem się dalszymi przygodami niecodziennej pary jaką są Lisbeth i Mikael, ale z drugiej to wciąż całkiem niezły kryminał.

6/10



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz