piątek, 25 listopada 2016

Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć - RECENZJA

Wszystko zaczęło się od książki, nie chodzi mi tu o serię o młodym czarodzieju, którego zna cały świat, a przynajmniej nie do końca. W 2001 roku światło dzienne ujrzała książka autorstwa niejakiego Newta Scamandera - "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć", u uważnych czytelników powinna się zaświecić lampka, ponieważ kilka razy nazwa ta pada w oryginalnej serii jako jeden z podręczników w Hogwarcie. Ta niespełna 50-stronicowa książeczka oczywiście jest autorstwa J.K. Rowling, stylizowana na używany podręcznik Harrego Pottera, z przedmową napisaną przez samego Albusa Dumbledoora. Bardzo fajny smaczek uzupełniający cały kanon czarodziejskiego świata. Kilka lat później ukazała się podobnego formatu książka pt. "Quidditch przez wieki". Oczywiście posiadam obie! :) Ale dlaczego o tym piszę? Ponieważ słyszałem/czytałem kilka zarzutów dotyczących dojenia hipogryfa itp. Rzeczywiście, częściowo tak jest, ale warto wiedzieć, że sama postać Newta nie wzięła się znikąd i dobrze się wpisuje w przedstawione już wydarzenia.

Akcja bez większych wstępów zaczyna się już zaraz po każdemu znanym motywie muzycznym. Kolejne nagłówki prasowe przedstawiają nam aktualną sytuacje na świecie, a ta nie należy do najciekawszych. Postulaty i walka Grindewalda o czystość i wielkość rasy czarodziejów nie przechodzą bez echa. Sieje on w Europie coraz to większy strach. Tymczasem nowy kontynent także ma wachlarz swoich własnych problemów. Mugole są coraz bliżej odkrycia prawdy o społeczeństwie, w którym żyją i nieświadomie spychają się na skraj wojny z czarodziejami. Ameryka, jeśli chodzi o kontakty z ludźmi nieparającymi się magią, jest dopiero w powijakach, ponieważ zabrania ich w ogóle. Jest rok 1926, a w Nowym Jorku ze statku schodzi właśnie Newt Scamander, trzymający w swojej walizce całą paletę magicznych stworzeń. Z tymi dogaduje się bardzo dobrze i to, co inni uważają za dziką, groźną bestię on potrafi obłaskawić. To raczej ludzie są dla niego problematyczni w komunikacji. Jednym z jego priorytetów jest przekonanie czarodziejów, że większość stworzeń nie stanowi zagrożenia i nie trzeba ich wybijać, co w Stanach jest popularną praktyką.

czwartek, 17 listopada 2016

The Beginner's Guide - Intrygująca podróż po zakamarkach psychiki...

Część z Was być może grała w grę pod tytułem The Stanley Parable. Jednak dla tych, którzy nie do końca siedzą w grach komputerowych, a nie jest ich na tym blogu znowu tak mało, napiszę krótkie wprowadzenie, coby możliwe było jakieś odniesienie do dzisiejszego tematu. Tytuł ukazał się w roku 2013 i właściwie nie był grą per se, to raczej krótka rozprawa na temat graczy, tworzenia i samej mechaniki grania. Wszystko odbywało się w kamerze z pierwszej osoby, a do pracy został zaprzęgnięty dobrze znany silnik Source. Nasza interakcja ograniczała się wyłącznie do eksploracji przeróżnych pomieszczeń i wysłuchiwania komentarzy dotyczących naszych zachowań. W tej materii mieliśmy już trochę więcej wolności, ponieważ nie zawsze musieliśmy zgadzać się z narratorem, w kilku momentach mogliśmy zbuntować się przeciwko narzuconej liniowości (co jest raczej samo w sobie liniowe) i spróbować zrobić coś inaczej. Przeróżne drogi prowadziły do wielu, często nieoczekiwanych, rozwiązań. Całość zajmowała maksymalnie kilka godzin, o ile miało się chęć na zgłębianie różnych wariacji naszych możliwości. Cała fabuła i jej liczne zakończenia stawiała więcej pytań, niż dawała odpowiedzi. Gra/historia dawała nam duże pole do interpretacji i właściwie od nas samych zależał stopień jej rozumienia lub też zgłębienia. I to było w niej najlepsze – faktycznie skłaniała do myślenia, nie w taki sposób jak gry RPG (jakie konsekwencje będzie miał nasz wybór itp.), tylko taki, że człowiek mógł się na dłuższą chwilę pochylić na kilkoma zagadnieniami...