poniedziałek, 8 lipca 2013

Chińska Bajka czyli: Ludzkie emocje stają się instrumentem, którego anime jest wirtuozem.

"Co Ty w tym widzisz? Nie wyrosłeś z tego jeszcze?"
"Aaaa, to ta chińska bajka..."
"Boże, czemu oni tak drą mordę?!"
"Weź to przycisz!"


Wiadomo, swoją przygodę z "chińskimi bajkami" zacząłem od Dragon Ball'a, chyba jak każdy wracałem jak najszybciej po szkole, nie po to żeby odrabiać lekcje, na RTL7 zaczynał się właśnie kolejny odcinek jednej z piękniejszych przygód młodości. Którego małego chłopca nie fascynowały przygody Goku i jego kompanów. Takich wrażeń nie mógł nam dać Cartoon Network czy Fox Kids ze swoimi bajkami dla dzieci czy nawet pełnometrażowe filmy. Spektakularne bitwy, często ogarniające całe miasta, prawdziwe złe charaktery, które często okazywały się być czymś więcej niż jednokolorową postacią. Bohaterowie z krwi i kości, którzy mogli umrzeć, ranić i być ranieni, czy chociażby...stanąć na ślubnym kobiercu lub spłodzić dziecko.

Forma nie jest zbyt przystępna dla zwykłego, hmmm, zjadacza chleba. Azjaci mają swój oddzielny świat, często tak różny od tego, który znamy. Ekspresja ich wypowiedzi często doprowadza człowieka do białej gorączki. Ich poczucie humoru nie zawsze jest jednoznacze z naszym, jednak po przebrnięciu przez kulturowe różnice stajemy się świadkiem epickich wydarzeń. Powoli wtapiamy się w przedstawiony świat. Z każdym kolejnym odcinkiem chcemy wiedzieć o nim coraz to więcej, łakniemy szczegółów. Często marne animacje stają się tłem dla przedstawienia świetnej fabuły, postaci, których nie zapomnimy z tego czy innego powodu. Ludzkie emocje stają się instrumentem, którego anime jest wirtuozem.





Gdy skończyła się emisja Smoczych Kul zostałem pozostawiony z niedosytem. Jednak gdy jakiś czas później na stacji Jetix (chyba stary Fox Kids) ujrzałem zajawkę Naruto znalazłem w niej tylko marną kopie przygód Songo. Wiedziałem wtedy o anime tyle co nic (nie to, że teraz wiem dużo więcej, bynajmniej, po prostu mam internet). Po namowach kumpla, który wcześniej miał styczność z mangą, obejrzałem kilka odcinków, łyknąłem bakcyl. Olałem fakt polskiego dubbingu, japońskie krzyki brzmią jeszcze gorzej w naszym rodzimym języku, nie mówiąc już o potworkach takich jak "Cieniste Klon Jutsu", olałem to, że emitowana była wersja amerykańska, to jest okrojona z co poniektórych, bardziej brutalnych lub przesiąkniętych erotyzmem scen. Wkręciłem się jak głupi, jak głupi płakałem przy scenie niesławnej bitwy na moście, podczas śmierci Zabuzy i jego "narzędzia" Haku. Uroniłem łzę podczas pierwszego epizodu gdy Iruka zasłonił Naruto i przyjął na siebie ogromne ostrzę shurikena. Był to sam początek anime, a ja wkręcony jak zły chciałem dać się ponieść temu fantastycznemu światu. 


Nie samym płaczem człowiek jednak żyje. Duma przepełniała mnie gdy Naruto nauczył się w końcu Rasengana, jeszcze większa gdy władował go prosto w Kabuto. Ta "chińska bajka" rozwija się wraz z głównym bohaterem, dorasta razem z tym biednym, osamotnionym chłopcem, którego jedynym marzeniem jest zdobycie akceptacji. Widz staję się świadkiem przemiany, która zachodzi w całym świecie "chłopaka, który kiedyś zostanie Hokage". To rusza. Rozumiem jeśli kogoś odrzuca forma i całkowicie to skreśla. Jednak nienawidzę, gdy ktoś nawet nie spróbująć wygłasza sądy na ten temat. Naruto jest idealnym przykładem potwierdzającym porzekadło "nie oceniaj książki po okładcę". Jeśli nie wiesz "z czym się to je", spróbuj. Nic nie stracisz, jeden odcinek to tylko 20 minut, a być może dasz się zatopić, jak ja, w przygodach młodego Shinobi.

2 komentarze: