"Co Ty w tym widzisz? Nie wyrosłeś
z tego jeszcze?"
"Aaaa, to ta chińska bajka..."
"Boże, czemu oni tak drą
mordę?!"
"Weź to przycisz!"
Wiadomo, swoją przygodę z "chińskimi
bajkami" zacząłem od Dragon Ball'a, chyba jak każdy wracałem
jak najszybciej po szkole, nie po to żeby odrabiać lekcje, na RTL7
zaczynał się właśnie kolejny odcinek jednej z piękniejszych
przygód młodości. Którego małego chłopca nie fascynowały
przygody Goku i jego kompanów. Takich wrażeń nie mógł nam dać
Cartoon Network czy Fox Kids ze swoimi bajkami dla dzieci czy nawet
pełnometrażowe filmy. Spektakularne bitwy, często ogarniające
całe miasta, prawdziwe złe charaktery, które często okazywały
się być czymś więcej niż jednokolorową postacią. Bohaterowie z
krwi i kości, którzy mogli umrzeć, ranić i być ranieni, czy
chociażby...stanąć na ślubnym kobiercu lub spłodzić dziecko.
Forma nie jest zbyt przystępna dla
zwykłego, hmmm, zjadacza chleba. Azjaci mają swój oddzielny świat,
często tak różny od tego, który znamy. Ekspresja ich wypowiedzi
często doprowadza człowieka do białej gorączki. Ich poczucie
humoru nie zawsze jest jednoznacze z naszym, jednak po przebrnięciu
przez kulturowe różnice stajemy się świadkiem epickich wydarzeń.
Powoli wtapiamy się w przedstawiony świat. Z każdym kolejnym
odcinkiem chcemy wiedzieć o nim coraz to więcej, łakniemy
szczegółów. Często marne animacje stają się tłem dla
przedstawienia świetnej fabuły, postaci, których nie zapomnimy z
tego czy innego powodu. Ludzkie emocje stają się instrumentem,
którego anime jest wirtuozem.
Gdy skończyła się emisja Smoczych
Kul zostałem pozostawiony z niedosytem. Jednak gdy jakiś czas
później na stacji Jetix (chyba stary Fox Kids) ujrzałem zajawkę
Naruto znalazłem w niej tylko marną kopie przygód Songo.
Wiedziałem wtedy o anime tyle co nic (nie to, że teraz wiem dużo
więcej, bynajmniej, po prostu mam internet). Po namowach kumpla,
który wcześniej miał styczność z mangą, obejrzałem kilka
odcinków, łyknąłem bakcyl. Olałem fakt polskiego dubbingu,
japońskie krzyki brzmią jeszcze gorzej w naszym rodzimym języku,
nie mówiąc już o potworkach takich jak "Cieniste Klon Jutsu",
olałem to, że emitowana była wersja amerykańska, to jest okrojona
z co poniektórych, bardziej brutalnych lub przesiąkniętych
erotyzmem scen. Wkręciłem się jak głupi, jak głupi płakałem
przy scenie niesławnej bitwy na moście, podczas śmierci Zabuzy i
jego "narzędzia" Haku. Uroniłem łzę podczas pierwszego
epizodu gdy Iruka zasłonił Naruto i przyjął na siebie ogromne
ostrzę shurikena. Był to sam początek anime, a ja wkręcony jak
zły chciałem dać się ponieść temu fantastycznemu światu.
Nie samym płaczem człowiek jednak
żyje. Duma przepełniała mnie gdy Naruto nauczył się w końcu
Rasengana, jeszcze większa gdy władował go prosto w Kabuto. Ta
"chińska bajka" rozwija się wraz z głównym bohaterem,
dorasta razem z tym biednym, osamotnionym chłopcem, którego jedynym
marzeniem jest zdobycie akceptacji. Widz staję się świadkiem
przemiany, która zachodzi w całym świecie "chłopaka, który
kiedyś zostanie Hokage". To rusza. Rozumiem jeśli kogoś
odrzuca forma i całkowicie to skreśla. Jednak nienawidzę, gdy ktoś
nawet nie spróbująć wygłasza sądy na ten temat. Naruto jest
idealnym przykładem potwierdzającym porzekadło "nie oceniaj
książki po okładcę". Jeśli nie wiesz "z czym się to
je", spróbuj. Nic nie stracisz, jeden odcinek to tylko 20
minut, a być może dasz się zatopić, jak ja, w przygodach młodego
Shinobi.
To nie są chińskie bajki... -,-
OdpowiedzUsuńWiem, tytuł wpisu to spojrzenie na temat z obu stron. ;)
OdpowiedzUsuń