Mam cholerny kłopot z napisaniem tego
tekstu. Po pierwsze – specjalnie czekałem do teraz z seansem,
ponieważ chciałem od razu obejrzeć wersję reżyserką, nieco
dłuższą, ale takie też przez to było oczekiwanie. Od momentu
kinowej premiery do teraz, zdążyłem spotkać się z wieloma
opiniami i recenzjami. Problemem większości z nich była
polaryzacja, jedne określały "Suicide Squad" jako straszny
szmatławiec, z drugiej strony hype i (niemal) stawianie pomników ku
czci chociażby Harley Quinn, pozwalały mieć nadzieje na
przynajmniej konkretny film. Po drugie – nie ukrywam, że zależało
mi na sukcesie tego filmu, jako fan miałem ogromną nadzieję, iż "Batman v Superman" był tylko potknięciem w, przecież ciągle
raczkującym, nowym uniwersum DC, a Legion Samobójców (polski
tytuł wkurza niesamowicie) rzuci nowe światło na filmy na
podstawie komiksów. Jak jest faktycznie?
Prawda, jak to często bywa, leży gdzieś pośrodku. Ale nie wyprzedzajmy faktów, ciężko mi uwierzyć, że ktoś nie ma pojęcia o co chodzi, jednak słów kilka o fabule napisać muszę. Na pojedynczych bohaterach skupię się trochę później, nie oszukujmy się część to zapychacze. Tytułowy Suicide Squad to jednostka złożona z całego przekroju złoczyńców, którzy dostali propozycję nie do odrzucenia. Dowodzi nimi Rick Flag, chociaż szarą eminencją pozostaje Amanda Waller. W ten sposób ekipa stworzona z indywiduów zostaje wysłana na niewykonalną misję. Biorąc pod uwagę część członków grupy, a także ich ostateczne zadanie, odnosi się wrażenie, że pomysł jest niesamowicie głupi, ale okej, to film na podstawie komiksów – na kilka rzeczy można przymknąć oko.
Pierwsze 40 minut filmu to feria
charakterystycznych dla stylistyki tej produkcji pastelowych barw,
napisów i obrazków na ekranie. Szybkie cięcia i dynamiczne sceny
okraszone świetną muzyką przedstawiają nam pokrótce wszystkich
bohaterów, rozwiązanie ryzykowne, ale opłaciło się, bo właśnie
przez pierwszą część filmu zastanawiałem się jak ludzie mogli
na to narzekać. Dokładnie ten sam styl, który był zaprezentowany
w trailerach – wszystko to raczej przypominało wysokobudżetowy
teledysk – i prawidłowo! Gdyby cały film utrzymany był w takim
charakterze, to wrażenia byłyby zgoła odmienne. Niestety, mniej
więcej od momentu, gdy bohaterowie wyruszają na misję do
patroszonego na ich oczach miasta, to klimat się rozłazi, a zaczyna
się właściwie jedna sekwencja (ciemna, bura i mało atrakcyjna),
która będzie już trwała do samego końca (nie licząc sceny w
barze). Ponad godzinę antybohaterowie snują się po mieście,
strzelają/biją/gryzą/podpalają przeciwników przy okazji rzucając
do siebie onelinery, które mają nam przedstawić panujące między
nimi relacje. Wszystko to w towarzystwie niezbyt dobrego montażu i
nieciekawych strzelanin.
Oto i cały Legion... |
Nazwałem część bohaterów
zapychaczami, niestety to prawda, Captain Boomerang, El Diablo, Katana
– nie mówię, że są niepotrzebni, ale w porównaniu z głównymi
bohaterami show są po prostu mało interesujący. Ale skupmy się
jednak na jaśniejszych punktach obsady, a tych jest dużo więcej.
Zacznijmy od Deadshota, najskuteczniejszego zabójcę na świecie, lubię Willa Smitha w takich rolach. Jako
ojciec zapędzony pod ścianę prezentuje się wiarygodnie i
przyjemnie się go ogląda na ekranie, szczególnie przypadła mi
scena z Batmanem. Następna w kolejce jest Amanda Waller grana przez
Violę Davis znaną z „How to get away with murder” (polecam!),
jej postać posiada większe jaja niż cały Skład razem wzięty.
Twarda, wredna, nieufna. Dokładnie taka powinna być! Została
jeszcze wisienka na hmmm... Muszę przyznać, że od początku Harley
jaką zaprezentowała nam Margot Robbie mi nie pasowała, została
przeseksualizowana, ale nie mam zamiaru na to narzekać, a do błędu
potrafię się przyznać. Po pierwsze taka jej interpretacja pasuje
do gangsterskiego Jokera, a po drugie aktorka naprawdę dała radę.
Przy większości scen z jej udziałem uśmiech nie schodził z
twarzy, a jednak Robbie potrafiła pokazać, że jej postać jest
dużo głębsza i ma do zaprezentowania więcej niż tylko ładna
buzia i obcisłe wdzianko. Nie można też nie wspomnieć o Jokerze,
bo owszem pojawiał się tu i tam, podobno w reżyserskiej wersji
filmu nawet więcej, ale to wciąż za mało, żeby wyrobić sobie
zdanie o panu J granym przez Jareda Leto. Groteskowy
szaleniec-gangster póki co mnie nie przekonuje, ale grany jest
porządnie, więc jeszcze go nie skreślam, szczególnie, że
zaciekawiła mnie jego chora relacja z Harley, która trochę się różni od tej przedstawianej w innych produkcjach.
W nowym akapicie niestety już nie
znajdziemy takich peanów. Nie bez powodu nie wspomniałem jeszcze o
Enchantress granej przez Carę Delevingne. Postać dobrze zagrana,
owszem, ale to jak zepsuła film to jest serio niewiarygodne. Jej
czarownica jest tym samym, co dla BvS był Doomsday –
zapchajdziurą, która daje okazję do wielkiej i efektownej
rozwałki. Wkurzało to tym bardziej, że tym razem razem bohaterzy
mieli do dyspozycji właściwie tylko jedną osobę z mocami, a
stanęli do walki z pieprzoną boginią. Niestety ciężko
scenarzystom takich blockbusterów zwolnić na chwilę ze sztampą i
patosem, a szkoda, bo taka paleta charakterów, jakie mieli do
dyspozycji aż się prosi o lepsze wykorzystanie. Cała grupa w
końcówce przechodzi kastrację i poważną lekcję amerykańskości,
co jeszcze bardziej kładzie się cieniem na finalnym wrażeniu.
Cieszy fakt, że Harley posiada większą głębie niż nam to zaprezentowano na trailerach. |
O efektach wizualnych i muzyce nie
muszę chyba dużo pisać – wszystko to jest pierwszorzędne,
kawałki promujące film liczą wyświetlenia w setkach milionów, a
przemieszane są z kultowymi brzmieniami, co wypada nad wyraz dobrze.
Jak wspominałem wcześniej – kolorowy i teledyskowy charakter
wstępu siadł mi całkowicie i żałuje jedynie, że reszta filmu
postanowiła się tak rozkraczyć.
Finalnie jest tu kilka głupotek
fabularnych, trochę dłużyzn i ogólnie niedociągnięć, ale
„Suicide Squad” nie próbuje być czymś więcej niż kinem o
bohaterach, dla mnie jest to zaleta, ponieważ ostateczny klimat nie
jest tak ciężki jak w ostatnim Batmanie. Można go potraktować z
przymrużeniem oka, jako porządną rozrywkę na wieczór i jako taka
odnajdzie się dobrze. Ogólnie zachęcam do seansu, ale polecam
także nie mieć wygórowanych oczekiwań. Jako fan DC cicho szlocham
w środku, ale niczym nikomu nieznany członek rodu El nie porzucam
nadziei na przyszłość uniwersum!
Enchantress - sprawczyni całego zamieszania. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz