wtorek, 6 grudnia 2016

Suicide Squad - SPÓŹNIONA RECENZJA

Mam cholerny kłopot z napisaniem tego tekstu. Po pierwsze – specjalnie czekałem do teraz z seansem, ponieważ chciałem od razu obejrzeć wersję reżyserką, nieco dłuższą, ale takie też przez to było oczekiwanie. Od momentu kinowej premiery do teraz, zdążyłem spotkać się z wieloma opiniami i recenzjami. Problemem większości z nich była polaryzacja, jedne określały "Suicide Squad" jako straszny szmatławiec, z drugiej strony hype i (niemal) stawianie pomników ku czci chociażby Harley Quinn, pozwalały mieć nadzieje na przynajmniej konkretny film. Po drugie – nie ukrywam, że zależało mi na sukcesie tego filmu, jako fan miałem ogromną nadzieję, iż "Batman v Superman" był tylko potknięciem w, przecież ciągle raczkującym, nowym uniwersum DC, a Legion Samobójców (polski tytuł wkurza niesamowicie) rzuci nowe światło na filmy na podstawie komiksów. Jak jest faktycznie?


Prawda, jak to często bywa, leży gdzieś pośrodku. Ale nie wyprzedzajmy faktów, ciężko mi uwierzyć, że ktoś nie ma pojęcia o co chodzi, jednak słów kilka o fabule napisać muszę. Na pojedynczych bohaterach skupię się trochę później, nie oszukujmy się część to zapychacze. Tytułowy Suicide Squad to jednostka złożona z całego przekroju złoczyńców, którzy dostali propozycję nie do odrzucenia. Dowodzi nimi Rick Flag, chociaż szarą eminencją pozostaje Amanda Waller. W ten sposób ekipa stworzona z indywiduów zostaje wysłana na niewykonalną misję. Biorąc pod uwagę część członków grupy, a także ich ostateczne zadanie, odnosi się wrażenie, że pomysł jest niesamowicie głupi, ale okej, to film na podstawie komiksów – na kilka rzeczy można przymknąć oko.

Pierwsze 40 minut filmu to feria charakterystycznych dla stylistyki tej produkcji pastelowych barw, napisów i obrazków na ekranie. Szybkie cięcia i dynamiczne sceny okraszone świetną muzyką przedstawiają nam pokrótce wszystkich bohaterów, rozwiązanie ryzykowne, ale opłaciło się, bo właśnie przez pierwszą część filmu zastanawiałem się jak ludzie mogli na to narzekać. Dokładnie ten sam styl, który był zaprezentowany w trailerach – wszystko to raczej przypominało wysokobudżetowy teledysk – i prawidłowo! Gdyby cały film utrzymany był w takim charakterze, to wrażenia byłyby zgoła odmienne. Niestety, mniej więcej od momentu, gdy bohaterowie wyruszają na misję do patroszonego na ich oczach miasta, to klimat się rozłazi, a zaczyna się właściwie jedna sekwencja (ciemna, bura i mało atrakcyjna), która będzie już trwała do samego końca (nie licząc sceny w barze). Ponad godzinę antybohaterowie snują się po mieście, strzelają/biją/gryzą/podpalają przeciwników przy okazji rzucając do siebie onelinery, które mają nam przedstawić panujące między nimi relacje. Wszystko to w towarzystwie niezbyt dobrego montażu i nieciekawych strzelanin.

Oto i cały Legion...
Nazwałem część bohaterów zapychaczami, niestety to prawda, Captain Boomerang, El Diablo, Katana – nie mówię, że są niepotrzebni, ale w porównaniu z głównymi bohaterami show są po prostu mało interesujący. Ale skupmy się jednak na jaśniejszych punktach obsady, a tych jest dużo więcej. Zacznijmy od Deadshota, najskuteczniejszego zabójcę na świecie, lubię Willa Smitha w takich rolach. Jako ojciec zapędzony pod ścianę prezentuje się wiarygodnie i przyjemnie się go ogląda na ekranie, szczególnie przypadła mi scena z Batmanem. Następna w kolejce jest Amanda Waller grana przez Violę Davis znaną z „How to get away with murder” (polecam!), jej postać posiada większe jaja niż cały Skład razem wzięty. Twarda, wredna, nieufna. Dokładnie taka powinna być! Została jeszcze wisienka na hmmm... Muszę przyznać, że od początku Harley jaką zaprezentowała nam Margot Robbie mi nie pasowała, została przeseksualizowana, ale nie mam zamiaru na to narzekać, a do błędu potrafię się przyznać. Po pierwsze taka jej interpretacja pasuje do gangsterskiego Jokera, a po drugie aktorka naprawdę dała radę. Przy większości scen z jej udziałem uśmiech nie schodził z twarzy, a jednak Robbie potrafiła pokazać, że jej postać jest dużo głębsza i ma do zaprezentowania więcej niż tylko ładna buzia i obcisłe wdzianko. Nie można też nie wspomnieć o Jokerze, bo owszem pojawiał się tu i tam, podobno w reżyserskiej wersji filmu nawet więcej, ale to wciąż za mało, żeby wyrobić sobie zdanie o panu J granym przez Jareda Leto. Groteskowy szaleniec-gangster póki co mnie nie przekonuje, ale grany jest porządnie, więc jeszcze go nie skreślam, szczególnie, że zaciekawiła mnie jego chora relacja z Harley, która trochę się różni od tej przedstawianej w innych produkcjach.

Cieszy fakt, że Harley posiada większą głębie niż nam to zaprezentowano na trailerach.
W nowym akapicie niestety już nie znajdziemy takich peanów. Nie bez powodu nie wspomniałem jeszcze o Enchantress granej przez Carę Delevingne. Postać dobrze zagrana, owszem, ale to jak zepsuła film to jest serio niewiarygodne. Jej czarownica jest tym samym, co dla BvS był Doomsday – zapchajdziurą, która daje okazję do wielkiej i efektownej rozwałki. Wkurzało to tym bardziej, że tym razem razem bohaterzy mieli do dyspozycji właściwie tylko jedną osobę z mocami, a stanęli do walki z pieprzoną boginią. Niestety ciężko scenarzystom takich blockbusterów zwolnić na chwilę ze sztampą i patosem, a szkoda, bo taka paleta charakterów, jakie mieli do dyspozycji aż się prosi o lepsze wykorzystanie. Cała grupa w końcówce przechodzi kastrację i poważną lekcję amerykańskości, co jeszcze bardziej kładzie się cieniem na finalnym wrażeniu.

O efektach wizualnych i muzyce nie muszę chyba dużo pisać – wszystko to jest pierwszorzędne, kawałki promujące film liczą wyświetlenia w setkach milionów, a przemieszane są z kultowymi brzmieniami, co wypada nad wyraz dobrze. Jak wspominałem wcześniej – kolorowy i teledyskowy charakter wstępu siadł mi całkowicie i żałuje jedynie, że reszta filmu postanowiła się tak rozkraczyć.

Finalnie jest tu kilka głupotek fabularnych, trochę dłużyzn i ogólnie niedociągnięć, ale „Suicide Squad” nie próbuje być czymś więcej niż kinem o bohaterach, dla mnie jest to zaleta, ponieważ ostateczny klimat nie jest tak ciężki jak w ostatnim Batmanie. Można go potraktować z przymrużeniem oka, jako porządną rozrywkę na wieczór i jako taka odnajdzie się dobrze. Ogólnie zachęcam do seansu, ale polecam także nie mieć wygórowanych oczekiwań. Jako fan DC cicho szlocham w środku, ale niczym nikomu nieznany członek rodu El nie porzucam nadziei na przyszłość uniwersum!

Enchantress - sprawczyni całego zamieszania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz