Po prawie 10 latach od premiery
„Insygniów Śmierci” świat Mugoli zelektryzowała wiadomość –
powstała kolejna część cyklu. Może forma nie jest taka, jakby
pragnęła większość czytelników, ale nie ma co zaglądać...
darowanej książce pod okładkę? O co chodzi? Nie jest to, jak w
przypadku poprzednich 7 części, powieść, a dramat. Ten niestety był wystawiany tylko w Londynie, a jedna z pierwszych
stron informuje nas, że wystawianie go gdzie indziej jest
zabronione. Cóż, zostaje nam lektura. Czy i tym razem będzie tak
magicznie?
Nowa historia zaczyna się dokładnie
tam, gdzie poprzednia się kończyła, czyli 19 lat po grand finale i
porażce Czarnego Pana. Bohaterowie dorobili się już małego
przedszkola, a do Hogwartu po raz pierwszy wyrusza młodszy syn
Harrego i Ginny. „Albusie Severusie, nosisz imiona po dwóch
dyrektorach Hogwartu. Jeden z nich był Ślizgonem i prawdopodobnie
najdzielniejszym człowiekiem, jakiego znałem...” - to dosyć
wysoko zawieszona poprzeczka, co? Niestety myślenie życzeniowe w
tym wypadku się nie sprawdza i trafia on do Slytherinu, w mniemaniu
swoim i większości społeczeństwa Albus nie odnajduje się w
szkole, nie zapowiada się na wybitnego czarodzieja, a wszyscy patrzą
na niego przez pryzmat sławnego ojca. Jedyna rzecz, która trzyma go
w szkole magii i czarodziejstwa to przyjaźń ze Scorpiusem...
Malfoyem. On też nie cieszy się popularnością swojego ojca z
czasów szkolnych, ponieważ ktoś puścił w świat czarodziejów
plotkę, że Voldemort mógł mieć syna... Będzie trochę powrotów
do przeszłości, dużo akcji i kilka okazji, by powspominać i
nawiązać do poprzednich odsłon.
Tak pokrótce prezentuje się fabuła
„Przeklętego Dziecka”, umyślnie nie wspomniałem tu o naszym
dobrze znanym magicznym trio, bo przez większość czasu schodzą
raczej na drugi plan, co pozwala nam lepiej zrozumieć nowo
wprowadzone postaci. Przyjemnie przedstawione są dalsze losy
starszych bohaterów, a nie ma to dużego wpływu na ogół fabuły,
więc po prostu nie będę psuł niespodzianki. Dostajemy sporo
smaczków, które ucieszą każdego Pottermaniaka!
Żeby jednak nie było tak kolorowo
jest kilka rzeczy, do których bym się przyczepił. Po pierwsze
forma – nie jest to wada per se, ale to niestety ogranicza immersję
czytelnika. Owszem, didaskalia dobrze tłumaczą nam co i gdzie się
dzieje, ale to jednak nie to samo, co znana nam z poprzednich części
narracja. Kolejny minus także się z tym wiąże, ponieważ dramat nie może być zbyt długi, co powoduje skupienie się głównie na
akcji, a spokojnych momentów, które uwielbiałem za klimat, jest
dużo mniej. Nie jest to też długa lektura, 350 stron połknąłem
w kilka godzin. Ale jak wspomniałem nie są to typowe wady, a raczej
cechy wynikające z charakteru gatunkowego. Najbardziej jednak
przeszkadzały mi niektóre zachowania części bohaterów, których
przecież bardzo dobrze poznaliśmy, momentami po prostu wydawało
się, że nie byli sobą. Można to zwalić na upływ czasu, w końcu
przez prawie 20 lat człowiek nie raz potrafi się zmienić, można
też winić fakt, że Rowling nie jest jedyną autorką. Nie ważne,
trochę mnie to gryzło.
Niemniej jednak, polecam lekturę
każdemu fanowi Harrego Pottera. W porządny sposób zamyka wątki,
potrafi rozbawić, a przede wszystkim jest świetnym uzupełnieniem
magicznego świata. Można ponarzekać, że wydarzenia są
przesadzone, przewidywalne czy przyczepić się do jeszcze czegoś
innego, ale nie mam zamiaru tego robić. Cieszę się, że tyle lat
po premierze „ostatniej” części miałem okazję wrócić do
mojej ulubionej szkoły!
Z kartą Empika zapłacicie dyszkę
mniej, a w sklepach internetowych widziałem jeszcze taniej!
UWAGA PONIŻEJ MEGA SPOILER!!!
Dwa dni siedziało mi gdzieś z tyłu
głowy i teraz już wiem! Najbardziej w całej tej historii nie
pasował mi główny motyw, nie podróże w czasie, bo te z założenia
są głupie. Voldemort płodzący dziecko! Pomijając sam fakt, że
raczej nie był do tego zdolny, to mija się całkowicie z
charakterem jego postaci. Owszem, dążył on do nieśmiertelności,
ale rozumianej raczej dosłownie, poprzez szukanie kolejnych sposobów
na prawdziwe życie wieczne. Pozostawianie, nomen omen, spuścizny
wydaje się głupim i niepotrzebnym pomysłem nie w jego stylu. Nie
sądzę też, że twór tak przesiąknięty złem pozwalał sobie na
jakiekolwiek potrzeby fizyczne czy już w ogóle na jakieś
romantyczne wyskoki. Tutaj nie jestem pewny, ale Voldemort chyba nie
słyszał przepowiedni mówiącej o tym dziecku, a nawet jeśli, to
mówiła o jego porażce, czego zwyczajnie nigdy nie brał pod uwagę,
poza tym w tym momencie wiedział już, że przepowiednie NIE MUSZĄ
się spełniać. Zwyczajnie mi to nie pasuję!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz