W tym roku Harry Potter kończy
osiemnaście lat, bo pierwsza z książek ukazała się na rynku w
roku 1997, nie będzie to tekst o jego pierwszym legalnym wyjściu na
wódkę, czy jak kto woli Ognistą Whiskey Ogdena. Będzie to tekst o
mojej wieloletniej przygodzie, którą spędziłem wraz z młodym
czarodziejem. Przygoda ta była długa niczym przetłuszczone włosy
Severusa Snape'a, pełna szczęśliwych chwil, jak gdybym wypił pół litra Felix Felicis i ucząca więcej niż sesje w Myślodsiewni.
Zaczęło się to jakoś w połowie
podstawówki, gdy zawsze po lekcjach chodziłem do babci, zwykle
oglądałem bajki, ale pewnego razu odwiedziła nas sąsiadka,
pożyczając mi pierwszą książkę z serii. Przeczytałem może ze
trzy rozdziały, ale nie była to rozrywka dla mnie. Stwierdziłem,
że bez obrazu i dźwięku to nie to samo i dalej pochłaniałem
Cartoon Network w ilościach zbyt dużych. Jednak z moją siostrą
było inaczej, może dlatego, że jest o 3 lata starsza. Ją świat
magii pochłonął z miejsca.
Wszystko zmieniło się, gdy poszliśmy
do kina na Kamień Filozoficzny. Film spodobał mi się strasznie,
więc postanowiłem książkom dać drugą szansę. Tym razem dałem
się wciągnąć i z wypiekami na twarzy czytałem kolejne części,
dostępnych było chyba wtedy pięć części, a premiera kolejnej
zbliżała się wielkimi krokami.
Ja, juz jako zdeklarowany
Potteromaniak, czekałem na nią z zapartym tchem, więc gdy sąsiadka
po wcześniejszym przeczytaniu Księcia Półkrwi powiedziała, że
chciałaby nam przekazać dalej wszystkie części poczułem się,
jakbym złapał Dumbledore'a za stopę. Niezmiernie wdzięczny
czytałem każdą wiele razy, a w tak zwanym międzyczasie
pochłaniałem inne książki (głównie fantasy), za sprawą J.K.
Rowling właśnie odkryłem swoją miłość do czytania. Swojego
czasu napisałem nawet prawie stustronicowe kompendium wiedzy o
Harrym.
Udało mi się wzbogacić także o
"Quidditch przez wieki", "Fantastyczne zwierzęta i
jak je znaleźć", "Potterową Myślodsiewnię" i
"Baśnie Barda Beedle'a". Chodziłem na kolejne filmy, ale
już wtedy były dla mnie mniej ważne niż książki, więc gdy
przyszedł czas na premierę siódmej części pojechaliśmy na
oficjalną premierę do Empiku w centrum. Tysiące przebranych fanów
czekało razem z nami w kolejce, każdy mógł dostać swoje zdjęcie
zrobione przez lustro, w którym twoje odbicie miało na głowie
Tiarę Przydziału, która oczywiście odsyłała do jednego z
czterech domów Hogwartu. Ja trafiłem do Slytherinu, a kolega do
Ravenclaw – SUPER! Najwięcej szczęścia, mimo wszystko, nam
przyniósł fakt, że trzeci kolega, który był z nami, trafił do
Puchonów.
Razem z książką do domu dotarłem
koło drugiej w nocy, co wcale mi nie przeszkodziło w czytaniu aż
do rana, kilku godzinnej drzemce i dokończeniu jej tego samego dnia.
Pamiętam, że uroniłem nawet kilka łez przy zakończeniu. Nie
mówię tu o smutnych momentach, bo przy nich płakałem jak bóbr
(Zgredek R.I.P). Płakałem, bo wiedziałem, że przygoda mojego
dzieciństwa zakończyła się bezpowrotnie, a seria o Chłopcu,
który przeżył, pozostanie dla mnie jednym z największych
klasyków. Tak jest i dzisiaj.
Do tekstu zainspirowało mnie ponowne
przeczytanie serii, minęło kilka lat od ostatniego razu i z czystym
sumieniem mogę powiedzieć, że wciąga prawie tak dobrze, jak przy
pierwszym razie. Aktualnie jestem przy Zakonie Feniksa, czuję się
dużo mniejszym mugolem niż wcześniej.
Jeśli sądzisz, że w dobie komputerów
sztuka czytania zanika, zwłaszcza wśród dzieci, to niezawodny
znak, że jesteś MUGOLEM!
W Puchonach same lamusy ^^
OdpowiedzUsuńHah, oprócz Cedrika, on umarł i został wampirem. :D
Usuń