Pełnokrwiste, charakterystyczne
postaci. Gęsty i mroczny klimat pełen przemocy. Oryginalna i
wciągająca fabuła. Wszystko to mogliśmy znaleźć w trylogii
„Milenium” Stiega Larssona. Dzisiaj przez wielu już stawiana na półce z
etykietą „klasyka gatunku”, w pełni się pod tym podpisuję.
Adaptacje filmowe były porządne. Nawet Amerykanie nie spieprzyli sprawy, zostawiając nam „Dziewczynę z tatuażem”, która
okazała się zachowywać naturę oryginału, a aktorka odgrywająca
Lisbeth wpasowała się idealnie – Rooney Mara, leci bow down w pani
stronę.
Tak, jestem fanem oryginalnej trylogii,
więc nic dziwnego, że miałem bardzo mieszane uczucia w sprawie
kontynuacji. Info dla niewtajemniczonych, Stieg Larsson zmarł
podczas pisania czwartej części. Nie będę się tutaj skupiał na
aferach o prawa autorskie, które wywoływała jego żona, nie będę
stawał po jakiejkolwiek stronie, bo koniec końców o książkę i
jej zawartość sprawa się rozchodzi.
„Co nas nie zabije” autorstwa Davida Lagercratza była reklamowana na billboardach, przystankach, w gazetach... słowem – wyskakiwała nam z lodówki. Już wtedy stwierdziłem, że przeczekam recenzje wszystkich pieniaczy pastwiących się nad autorem, jak też zachwyconych ładnie oprawionym średniakiem. Chciałem na nią spojrzeć świeżym, nieuprzedzonym okiem. W ten sposób kilka tygodni temu, po wcześniejszym przypomnieniu sobie poprzednich części, zacząłem czytać książkę, która wywołała tyle emocji jeszcze przed swoją premierą.
Najlepsze czasy „Millenium” ma już
za sobą, koncerny próbują ingerować w treść gazety, Mikael
Bloomkvist od dłuższego czasu nie napisał nic wartościowego, a
ich poprzednie sukcesy zdają się rozmywać w świetle aktualnych
porażek. Brak tematów i blokada pisarska sumują się w kryzys,
jakiego nasz dzielny dziennikarz jeszcze nie przeżył. Lisbeth
zastajemy za to w swoim żywiole, razem z innymi hakerami przypuściła
atak na amerykańskie NSA, z początku bezcelowy, jednak z kolejnymi
stronami wszystko zamyka się w jedną całość. Ich ścieżki
spotykają się, gdy z Mikaelem kontaktuje się profesor Balder,
jeden z czołowych naukowców pracujących nad sztuczną
inteligencją, do spotkania nie dochodzi, ponieważ dziennikarz staje
się świadkiem jego morderstwa, nie jedynym, bo całe zajście
widział także autystyczny syn profesora. Do akcji wkraczają znane
z poprzednich części Sapo, rosyjska mafia, amerykańskie agencje, a
także demony z przeszłości Lisbeth.
Tak pokrótce wygląda fabuła „Co
nas nie zabije.”, sama intryga jest na niezłym poziomie, można
powiedzieć, że zgodna z duchem oryginału. Jednak tyle z chwalenia.
Podczas lektury natknąłem się na kilka irytujących rzeczy. Po
pierwsze, określanie charakteru postaci na podstawie przedstawienia
jednej scenki z jej przeszłości. X jest taki, bo przeżył Y. To
jedyny motyw działania bohaterów. Dwójkę głównych bohaterów
zdążyliśmy już całkiem nieźle poznać, więc przy nich to nie
razi, ale już u świeżo wprowadzonych owszem. Autor pomimo
zapewnień, że pisze oddzielną powieść, wyciska z trylogii
wszystko, co możliwe. Nawiązuje do każdego z poprzednich wątków,
przez co kilka zwrotów akcji jest zwyczajnie przewidywalna, nie
chciałbym spoilerować, ale to jeden z większych minusów w
kryminałach, jeśli rozwiązujesz zagadkę i odgadujesz co się
wydarzy jeszcze przed głównymi bohaterami. Przyjazny dziennikarz,
którego Mikael polubił? Jeśli czytaliście poprzednie części, to
wiecie w jaki sposób się to kończy...
Niestety po „Co nas nie zabije.”
widać odtwórstwo, być może David Lagencratz nie jest pisarzem
złym, ale wejście w cudze buty nigdy nie jest dobrym pomysłem. Nie
chcę, żebyście mnie źle zrozumieli, to nie jest zła książka,
po prostu nie jest tak dobra jak poprzednie odsłony pisane przez
Larssona, a w tym wypadku nie da się uniknąć porównywania. Ocena
także będzie ambiwalentna, bo z jednej strony rozczarowałem się
dalszymi przygodami niecodziennej pary jaką są Lisbeth i Mikael,
ale z drugiej to wciąż całkiem niezły kryminał.
6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz