Nie będę ukrywał, nie jestem wielkim fanem animacji. Oczywiście, jako dzieciak wiele razy oglądałem "Shreka", "Gdzie jest Nemo" itd., ale już wtedy nie bawiły mnie tak jak rówieśników. Wieczorna rozrywka i nic więcej, nigdy nie należałem do tych, którzy przerzucali się tymi niby śmiesznymi tekstami zrywając przy tym boki. Słyszałem o kunszcie polskich tłumaczeń, ale też mi nie podchodziły, nie lubię śmieszkizmu na siłę i zawsze wiedziałem, że nie jest to oryginalna wizja twórców, a powiedzmy sobie szczerze, aktorzy dubbingujący bajki powtarzali się prawie tak często, jak ci od gier. Kurde, ile razy można słuchać wydurniającego się Jarosława Boberka? Męczyło mnie to strasznie. Stąd podchodząc do jakiejkolwiek animacji nie mam nigdy rozpalonych oczekiwań, co działa idealnie w dwie strony, bo jedyne co się może stać to zaskoczenie na plus. Już się pewnie domyślacie, że właśnie tak było w wypadku "Inside Out", w naszych kinach nazwali ją "W głowie się nie mieści".